
PO WYBORACH
Piszę te słowa, kiedy jeszcze nie sposób poddać szczegółowej analizie całościowe wyniki wyborów samorządowych. Tym razem system informatyczny Państwowej Komisji Wyborczej zawiódł. Wszyscy liczą „na piechotę”, więc tyle się można dowiedzieć, ilu ma się znajomych „w terenie” i rozmaite kontakty, które pozwolą ustalić, że ten wygrał, a tamtego czeka druga tura. Tym bardziej nie można jeszcze odpowiedzieć na pytanie o zmiany w składzie rad wszystkich szczebli, ani też w zestawie liderów gmin. Co zatem na pewno wiemy?
Jak zwykle, w pierwszej kolejności, znamy sytuację w wielkich miastach, gdzie do wyborów prezydenckich przywiązywano znaczenie polityczne. To niejako naturalne. Wybory samorządowe są kampanią polityczną, a szefowie wielkich miast są eksponentami partyjnych wpływów. Ale to wszak ułuda, bowiem większość tych, którzy wygrali w pierwszej turze to formalnie bezpartyjni, a faktycznie – ludzie zdystansowani od partyjnego aparatu i towarzyszących mu układów. Nawet jeśli mają jakieś sympatie polityczne, nie przekłada się to na formalne i faktyczne wpływy poszczególnych partii w urzędzie miasta i systemie zarządzania nim. Tak rządzą Lubawski w Kielcach, Szczurek w Gdyni, Ferenc w Rzeszowie, Zaleski w Toruniu czy Żmurkiewicz w Świnoujściu, czyli bezapelacyjni zwycięzcy pierwszej tury.
Gdyby na te wybory popatrzeć pod kątem szukania odpowiedzi na pytanie, na ile identyfikujemy się z istniejącym systemem partyjnym, to ten egzamin partie zdały źle: wzrosła liczba prezydentów miast – bo to już wiemy na pewno – podkreślających swoją niezależność. Po raz pierwszy też w wyborach pokazały się rozmaite ruchy miejskie – sygnał, że Polacy zaczynają się organizować poza istniejącymi kanałami artykulacji politycznej. Jeśli partie polityczne nie wyciągną z tego wniosków, to być może za cztery lata samorządy do końca się odpartyjnią i staną się zaczątkiem nowej konfiguracji polskiej sceny politycznej.
Jest przy tym jeszcze jeden dobry sygnał. W wyborach pojawiło się sporo nowych, pozapartyjnych i obdarzonych charyzmą liderów. Wójt podgorzowskiego Deszczna, który w pierwszej turze wygrywa wybory na prezydenta miasta Gorzowa – to klasyczny przykład takiego właśnie zjawiska. Jak popatrzymy na listy kandydatów na prezydentów i burmistrzów miast, to coraz częściej pojawia się skrót KWW (Komitet Wyborczy Wyborców), a to znaczy, że wyzwalamy się spod partyjnej kurateli. A więc nie tylko partie są kanałami i organizatorami społecznego i indywidualnego awansu.
Prawdziwi przegrani
To kolejny argument o ich słabości. Polskie partie polityczne nie potrafią znaleźć tych najlepszych, nie umieją dostrzec ich walorów, zaproponować im miejsca i formy realizacji ich aspiracji. Nic tedy dziwnego, że coraz częściej ambitni i chcący zrobić coś pożytecznego ludzie, odwołują się wprost do współobywateli. I coraz częściej spotykają się z pozytywną reakcją. W wielu miastach znajdą się oni w drugiej turze wyborów. W innych zaledwie zaznaczyli swoją obecność. Ale mam jednak takie wrażenie, że większość z nich nie zrezygnuje z kariery samorządowej. Że te 5-10 proc., jakie teraz otrzymali, potraktują jako zaliczkę na przyszłość. Że jeszcze o nich usłyszymy, ponieważ część z nich zdobyła mandat radnego.
Nie mogę powstrzymać się od jednej jeszcze refleksji. W tygodniu przed wyborami ukazało się kilka wywiadów dotyczących samorządu. Obok rzeczy słusznych, ich autorzy (m.in. profesorowie Stępień, Regulski, Hausner) narzekali na zabetonowanie samorządu, wskazywali wybory bezpośrednie wójtów, burmistrzów i prezydentów, jako ilustrację tego zabetonowania, rozwiązanie błędne. Startujący prezydent – wywodził prof. Stępień – ma z góry lepszą pozycję, bo przed wyborami przecina wstęgi, otwiera drogi lub nowe przedszkola. A głupi naród – to już moja interpretacja słów profesora – łapie się na te błyskotki. Okazało się, że prof. Stępień nie miał racji. Nie pomogło Hannie Gronkiewicz-Waltz powszechnie dostępne zwiedzanie metra. W pierwszej turze przegrał prezydent Gorzowa, do drugiej tury w ogóle nie wszedł prezydent Gniezna. W trudnej sytuacji wyborczej są dotychczasowi prezydenci w ponad pięćdziesięciu miastach Rzeczypospolitej. Nie wszyscy wygrają.
I dobrze, i w porządku. Od kilku lat twierdzę, że dobiega końca czas pokolenia, które kariery polityczne rozpoczynało w okolicach 1989 roku. Że trzeba robić miejsce dla młodych, dla których przeszłość, historia, nie jest najważniejszym wyznacznikiem ideowej tożsamości. Tak właśnie się dzieje. Obok weteranów, na listach kandydatów szeroką ławą pokazało się pokolenie trzydziesto- i czterdziestolatków, którzy studia kończyli na przełomie wieków. To proces naturalny, który być może odświeży naszą politykę i odeśle w przeszłość liczne grono kombinatorów, które – omijając samorząd i jakiekolwiek doświadczenie zawodowe – „robią” za młodych w naszej polityce.
Teatr jednego aktora
Ale obraz tych wyborów byłby niepełny, gdybyśmy pominęli rzeczy i sygnały pesymistyczne. Aż w 1736 okręgach wyborczych zarejestrowano po jednym kandydacie. Podobnie w 247 gminach (prawie 10 proc.) był tylko jeden kandydat na wójta (burmistrza). O czym to świadczy? O słabości kadr publicznych w tych społecznościach? O oligarchizacji władzy? O braku odwagi tych, którzy czują, że mają kwalifikacje, tylko boją się ryzyka? Obojętnie, na które z tych pytań odpowiedź jest poprawna, to sprawa niepokoi. Tylko, że wyjaśnienie tej kwestii zostawiłbym uczonym i dziennikarzom, a nie politykom. Najpierw trzeba rozpoznać przyczyny tego stanu rzeczy, a potem szukać środków zaradczych.
Nie jest nim modny ostatnio postulat ograniczenia kadencji wójtów, burmistrzów i prezydentów. Zwolennikom takiego rozwiązania zarzucam tani populizm. Zaproponujmy posłom, aby ograniczając możliwość pełnienia funkcji politycznych przez dwie kadencje, wprowadzili zarazem takie ograniczenia dla siebie. Ciekaw jestem, ilu z nich podniesie za tym rękę. A długoletni pobyt w Sejmie też demoralizuje. W razie czego służę nazwiskami.
Reasumując, w powyborczy poniedziałek z optymizmem patrzę na prawie już minione wybory samorządowe. Dość przyzwoita frekwencja wyborcza, nieprzewidywalność decyzji głosujących obywateli, zaskakujące wyniki wyborów dają nadzieję, że wybory stały się tym, czym miały być. Autentyczną selekcją ludzi, którzy mają kompetentnie i porządnie wykonywać robotę na rzecz swoich współobywateli. I choć pewnie Czytelnicy tego tekstu niekoniecznie podzielają mój pogląd, to niech przyznają, że wyniki tych wyborów napawają w większym stopniu optymizmem niż czarnowidztwem.
ZGRZYT CIUPAG NA MAZOWSZU
Janosikowe – to ulubione ostatnio słówko samorządowców, polityków, którzy szukają poparcia samorządowców, ale i tez dziennikarzy, którym los Mazowsza spędza sen z powiek. Przypomnijmy, że rzecz stała się modna w momencie, kiedy okazało się, że w kasie samorządu mazowieckiego jest pusto, a marszałek Struzik wskazał właśnie janosikowe jako źródło kłopotów.
Opinia publiczna wyraźnie podzieliła się na dwa obozy. Jeden – głośniejszy – stał na stanowisku, że zabieranie bogatszym, aby dać biednym, jest rozbojem w biały dzień, bo niech sobie biedniejsi wypracują własne bogactwo. Sama nazwa janosikowe miała sugerować, ze instytucja ta jest być może w motywacji szlachetna, ale ma charakter rozboju, jest zachowaniem godnym kary i potępienia.
Drugi obóz, prawie niesłyszalny, nawoływał do opamiętania. Dla rozumnego i harmonijnego rozwoju państwa, janosikowe jest czymś oczywistym, tak jak progresywne podatki. Bogatsi, płacąc więcej, „kupują” sobie i państwu spokój społeczny, mogą gromadzić majątek proporcjonalnie tak jak inni, ale ich kapitał wyjściowy jest i tak dużo większy. Dlatego państwa dobrobytu, uznawane za najbogatsze, takie jak Szwecja, Norwegia czy Dania, progresję podatkową uznają za rzecz oczywistą, dotyczącą zarówno dochodów osób fizycznych, jak i prawnych. Mądrze i sprawiedliwie realizowana redystrybucyjna funkcja państwa stała się tam podstawą powszechnego dobrobytu.
No, ale tu jest Polska. Tu warto zwrócić uwagę, że dochody budżetu państwa, a w ślad za tym budżetów samorządowych, nie są jednakowo rozłożone przestrzennie. Że zróżnicowanie majątkowe jest u nas wyjątkowo duże, że 7% obywateli Rzeczypospolitej żyje na poziomie minimum egzystencji (dane GUS za rok 2013). To oznacza, że co czternasty Polak ma głęboko w nosie swoja Ojczyznę, która – w jego przekonaniu – uznaje go za obywatela drugiej kategorii, „machnęła ręką” na jego los i przyszłość. Że emigracja, na którą tak bardzo narzekamy, obejmuje ludzi z terenów słabiej rozwiniętych, bo właśnie w podlaskim, lubelskim czy zachodniopomorskim żyje się poniżej średniej. Nie łudźmy się, oni już nie wrócą. Gdy zróżnicowanie w dostępie do bogactwa, w tym dóbr wspólnotowych, będzie postępować tak, jak do tej pory, nie będą mieli do czego. Wsie i miasteczka będą już kompletnie wyludnione, a proces ten zaczyna być widoczny w miastach średniej wielkości.
Janosikowe jest jednym z niewielu instrumentów, jakimi dysponuje państwo, aby zahamować ten proces. To prawda, że narzędzie to niedoskonałe. Ale brakuje nam innych instrumentów. Ot, choćby specjalnego funduszu, który pomagałby gminom i powiatom w uzbieraniu funduszy własnych, niezbędnych do skorzystania ze środków europejskich. Brakuje nam konsekwencji we wcielaniu obśmianej już w Polsce zasady „każdemu według potrzeb, od każdego według możliwości”. Ale tak się rozwijała Europa. Państwa, które zlekceważyły ten problem, płacą dziś dużą cenę, choćby w postaci problemów z separatyzmami. Choćby Włosi ze swoją Ligą Północną czy Hiszpanie z Katalonią. Mazowsze to nie Katalonia, ale my nowych kłopotów nie potrzebujemy. Mamy już problem z Ruchem Autonomii Śląska, który – jakby nie patrzeć – nie robi nic innego, jak tylko powtarza argumenty przeciwników janosikowego.
A WYBORY TUŻ-TUŻ…
Dobiegająca końca kadencja nie była zła. Pojawiły się w niej znaczne pieniądze europejskie, niekiedy było ich tak dużo, że sporo gmin zadłużyło się ponad miarę, aby w jak największym stopniu je wykorzystać. Odpowiedź na pytanie, czy się opłacało, należy do obywateli. Rząd ani nie ma takich instrumentów, aby to sprawdzić, ani też chyba nie ma specjalnej ochoty.
Zresztą gdyby premier przestrzegał rygorystycznie limitu zadłużenia na poziomie 60 proc. wykonanych dochodów ogółem, pewnie komisarzy mielibyśmy po kilku w każdym województwie. Natomiast nam pozostaje pytanie, wydaliśmy zostały one dobrze wydane – na pożyteczne cele, dobrze służące ludziom. Tu ocena znowu jest w rękach wyborców.
To była stabilna kadencja. Wbrew jazgotowi mediów, odbyło się kilkadziesiąt referendów, których celem było odwołanie włodarzy gmin. Wbrew powszechnej opinii uważam, że wcale nie było ich zbyt dużo. Pamiętam kadencje z lat 90., kiedy to rocznie wymieniano tylu wójtów, ile dziś było referendów w toku całej kadencji. Kiedy stołek włodarzy zależał od zmiennych koalicji zawieranych w gospodzie albo na plebanii. Dziś sytuacja jest jasna. Funkcja szefa gminy zależy od ludzi, a nie od radnych bądź zmowy lokalnych elit. Na ogół okazywało się, że wójtowie, burmistrzowie czy prezydenci mają lepszą opinię wśród mieszkańców, niż wśród polityków. To też sukces obecnej kadencji.
Zarazem kilka rzeczy się nie udało. Zaliczyłbym do nich słabą pozycję jednostek pomocniczych w gminach. Niska frekwencja w wyborach do rad sołeckich i rad osiedli (do 8 proc.), słabe wykorzystanie funduszu sołeckiego (51 proc. to średnia dla kraju), zbyt mała popularność budżetu obywatelskiego, nieobecność referendów rozstrzygających kwestie merytoryczne, lekceważenie możliwości zlecania zadań gminnych organizacjom pozarządowym – to słabości gminnej demokracji i gminnego zarządzania publicznego. Dodajmy do tego niepokojące zjawisko tworzenia się i zamykania elit gminnych, zastygły kształt tych elit, brak troski o następców. Jest się czym martwić i jest co robić w nadchodzącej kadencji.
Najważniejsze wybory tego roku
W listopadzie nieuchronnie pójdziemy do urn, aby wybrać nowe władze gmin. Moim zdaniem będą to najważniejsze wybory tego roku. Z całym szacunkiem dla wyborów do Parlamentu Europejskiego i wagi podejmowanych w nim decyzji, mało kogo to obchodzi. W całej Europie do tych wyborów idą elektoraty partyjne. Wierne swoim sztandarom, ale jednak mniejszościowe, z góry wiedzące, ze zagłosują na znany im szyld, nie wnikając zbytnio w różnice programowe. W Polsce zresztą kampania programowa w tych wyborach wcale nie odnosi do polityki europejskiej i kształtu przyszłości Unii, lecz do naszego „tu i teraz”. Raczej jest bijatyką międzypartyjną niż sporem merytorycznym. Nawet jeśli te ostatnie się pojawią – dla wielu ludzi będą mało zrozumiałe, odległe od ich codziennych kłopotów i doświadczenia życiowego.
Inaczej będzie w wyborach samorządowych. Apetyty rozbudzone przez pieniądze europejskie konkretyzowane będą przez rzeczywiste, mniej lub bardziej ważne, potrzeby i aspiracje konkretnych ludzi i grup społecznych. Pojawią się oczekiwania, które wynikają z tego, że nawet w najmniejszej gminie chcemy mieć dostęp do dóbr i usług publicznych na poziomie odpowiadającym nie tylko naszym aspiracjom, ale i hasłom, które usłyszymy z ust polityków. To zasadne oczekiwania.
Jest tak z kilku powodów:
* Samorząd zaspokaja najważniejsze, codzienne potrzeby obywateli, decyduje o jakości naszego życia, kształtuje nasze otoczenie społeczne, urbanistyczne, przyrodnicze i w dużej mierze gospodarcze; o ile prawa polityczne – wolność wyznania, sumienia, ochrona prawna, ochrona własności – są w rękach państwa, to prawa egzystencjonalne – praca, edukacja, kultura, ochrona zdrowia, mieszkanie – są w rękach samorządu.
* Samorząd jest największym dysponentem pieniędzy publicznych w Rzeczypospolitej Polskiej. Wydaje około 45 proc. środków publicznych przeznaczonych na zaspakajanie potrzeb obywateli.
* Samorząd jest największym inwestorem – ponad połowa środków wydawanych na inwestycje pochodzi z budżetów samorządowych. Rocznie samorząd wydaje około 45 mld złotych – rząd 15 ok. mld (bez spółek komunalnych i funduszy celowych). W latach 1999-2010 – samorząd wydał na inwestycje 270 mld złotych; a rząd – 115 mld (kadencja 2010-2014 jeszcze nie została podsumowana).
* Ze wszystkich instytucji władzy publicznej samorząd cieszy się największym zaufaniem społecznym, trzykrotnie większym niż Sejm i półtora raza większym niż każdy rząd.
Ostatnie pieniądze dla Polski
Nic tedy dziwnego, że walka o władzę w samorządach jest nie tylko powodowana troską o własną karierę, ale także dbałością o jakość życia w najbliższym otoczeniu obywateli. Wbrew temu, co piszą media, nie chodzi tu o egoistyczne interesy – partyjne lub obywatelskie. To – przepraszam za powtórzenie – realna walka o zaspokojenie uzasadnionych aspiracji obywateli. Tym ważniejsza, że w przyszłym roku pojawią się nowe pieniądze z budżetu europejskiego na lata 2014-2020. To ostatnie już pieniądze dla Polski. Władze, które teraz wybierzemy, zaprojektują ich wydanie nie tylko na kadencję najbliższą, ale i na kolejną. Kiepski wójt (burmistrz, prezydent) wybrany teraz, zadecyduje także o sukcesie swojego następcy w kadencji 2018-2022. Dlatego właśnie te wybory są tak ważne.
Będzie nam go brakowało
MICHAŁ KULESZA (1948–2013)
Poznałem Go prawie dwadzieścia lat temu. Na spotkaniu w Jachrance, pełnym entuzjastycznych samorządowców, przekonywał nas – polityków, dopiero wchodzących na salony polityki, do powiatów.
I wtedy, gdy sala zaśmiewała się z naszej w tej sprawie niewiedzy i bojaźni, Michał nas zdecydowanie bronił. Był świetnym mówcą, który nie bał się wystąpić przeciw sali pełnej przeciwników Jego koncepcji. I nie bał się też wystąpić jako „solidaruch”, otoczony podejrzliwością i niechęcią wobec Jego propozycji.
Potem spotykaliśmy się już dość regularnie. To z tych spotkań wynikła ustawa o wielkich miastach – program pilotażowy dla powiatów. Wspierał utworzenie Urzędu Zamówień Publicznych, napisał i przeprowadził przez Sejm ustawę o finansowaniu gmin. To wtedy Michał przekonywał się do nowych, nie-solidarnościowych elit. Przychodził z nowymi pomysłami, dotyczącymi nie tylko samorządu, a rozmowy z Nim pozwoliły nam czuć się mądrzejszymi, pozwalały nam lepiej rozumieć i czuć państwo. Umiał uczyć i przekonywać do swoich racji.
Był świetnym analitykiem, rozróżniającym sprawy ważne od błahych. Ale nawet w tych najmniej – jak się wydawało – ważnych, w niechcący rzucanych propozycjach, umiał znaleźć jądro, o którym warto było podyskutować. Czasem aż bałem się podnosić jakiś problem, bo Michał, poprawiając się na krześle, był gotów nawet godzinę poświęcić na jego wnikliwe omówienie. Traktował polityków jak swoich studentów, miał dla nich nieograniczoną ilość czasu i oceany cierpliwości. Na nieformalnych z Nim spotkaniach, kiedy przez mój pokój przewijały się masy ludzi, potrafił każdemu nowo wchodzącemu od początku wyłożyć, po raz n-ty, jakąś kwestię, o której właśnie dyskutowaliśmy.
A równocześnie umiał słuchać. Wydawało się, że koncentruje się wyłącznie na tym, co mówi rozmówca, każdą jego myśl traktował serio i albo uzupełniał rozumowanie partnera, albo też z nim polemizował. Żadnej jednak myśli, żadnej propozycji nie pozostawiał bez własnego komentarza. Tak budował poparcie dla swoich koncepcji, które uporczywie głosił, będąc w rządzie Pawlaka, a potem Buzka, jak i pozostając poza rządem.
Także wtedy, kiedy znaleźliśmy się już raczej poza polityką. Był już ciężko chory, ale nie dawał nic po sobie poznać. Zawsze do dyspozycji, czy to w uniwersyteckim budynku na Dobrej, czy też w Kancelarii Prawnej, w której pracował. Bardzo się zaangażował w pomysł budowy gminnych funduszy pożyczkowych, który z wieloma kolegami razem przygotowaliśmy i rozpoczęliśmy jego realizację. Sądził, że jest to szansa na wzbogacenie polskiego życia samorządowego. Zamiast w Sejmie, debatowaliśmy przy kawie, dokonywaliśmy oceny reform z 1998 roku, dyskutując o niezbędnych zmianach i korektach, bo choć był uparty, nigdy nie był doktrynerem. Tej otwartości na argumenty innych i tej stanowczości w realizacji projektów, które miały służyć państwu i społeczeństwu, będzie nam brakować. Żegnaj Michale!
Pieniądze dla biznesu
Kiedy rozmawiamy z przedsiębiorcami, zwłaszcza tymi małymi, to podstawową, podnoszoną najczęściej kwestią, jest dostęp do gotówki. Widać to wyraźnie w obliczu nadciągającego kryzysu.